sobota, 19 marca 2016

wegański pasztet BBQ

ha, nie spodziewaliście się mnie, co?
no przyznam, że ja sama nie przypuszczałam że będę tu raz na pół roku.

w woli ścisłości- jestem tu często. nie codziennie, ale na bieżąco. mniej więcej. brakuje mi tylko niesłychanie tego najmniejszego kontaktu z odwiedzaczami spoza blogosfery, bo przecież to one stanowią większość i w dużej mierze tworzą to miejsce. za wszelkie ostatnie komentarze dziękuję i kajam się wobec braku odpowiedzi- nawet jeśli znajduję chwilę ,,między nauką na nauką" to moja głowa na ogół jest tak wyeksploatowana, że złożenie zdania bardziej złożonego (a takie przecież lubię najbardziej) jest wyzwaniem. więc sobie milczę. bo nie lubię rzucać słów tak sobie.

nie roszczę sobie takich komplementów, ale jeśli miałoby to zaspokoić czyjąś ewentualną ciekawość ,,jak sobie radzę" to... coraz lepiej. nie wiem, czy dobrze, ale w porównaniu ze stanem w jakim byłam (absolutnie jedynie psychicznie) w paździeniku-grudniu- niebo a ziemia.
podjęłam chyba największe wyzwanie w swoim życiu i... nie wiem czy żałuję. staram się nie odpowiadać na pytania (prócz tych na kolokwiach). bo zwyczajnie mi to nie wychodzi. i jest zbędne. moje myślenie zmieniło się tak diametralnie, że ciężko byłoby mi to tu streścić. nie jestem tym kim byłam i... to akurat chyba lubię. poznaję masę ludzi, choć nie mam czasu na spędzanie go z nimi. uwielbiam sposób relacji z nimi nawiązywanych. horyzonty, perspektywy, opinie i przekonania. te studia prócz WYkształcania (w wiedzę) na pewno kształcą (charakter).


Wegański pasztet BBQ

przechodząc do pewnie bardziej atrakcyjnej składowej postu- przepis.
bo wiecie, święta idą, pasztety się piecze, jajka maluje. 100% weganką raczej nie będę, wegańskim terrorystą tym bardziej. nie umniejsza to faktowi, że co roku okrutnie ubolewam nad ilością mięsa jakie przetacza się przez moją kuchnię na święta. tym razem zamiast sabotowania rodziny zaproponowałam układ- niech chociaż pasztety wyjdą spod mojej ręki. i się zgodzili. bo chyba te fasolowe powoli przebijają ,,tradycyjne" (tak się mówi). przepraszam mamo!

twór ten powstał już jakiś czas temu. przepis zapisany został w domu, a ja sama nie najlepiej wszystko pamiętam, ale postaram się oddać proporcje tak dobrze jak to możliwe.

puszka czerwonej fasoli
1/2 (90g) słoiczka koncentratu pomidorowego
1/2 szklanki puree z pieczonej dyni (ugotowana marchew też się nada)
kawałek pieczonego selera
sporej wielkości czerwona (!) cebula
2 ząbki czosnku
sowita łyżka masła orzechowego
coś słodkiego- syrop daktylowy, cukier, daktyle, melasa, suszone śliwki (!)

łyżka wędzonej papryki
1/2 łyżeczki chilli
1-2 łyżki octu winnego
odrobina dymu wędzarniczego*
sos sojowy wedle uznania
oregano

wszystkie składniki wystarczy zmiksować (cebulę wraz z czosnkiem uprzednio usmażyć, siemię lniane zmielić). piec... do suchego patyczka w 180*C, nie pamiętam ile. mea tulpa. smacznego!



niedziela, 3 stycznia 2016

wegański pasztet i niewiele więcej



tyle tu chciałam napisać, tyle miałam do powiedzenia a ostatecznie wolę siedzieć cicho, bo zasadniczo nic nie wiem.
nigdy w życiu nie doświadczałam takiej dychotomii na każdym kroku. nigdy niczego tak nie kochałam i nie nienawidziłam jednocześnie. i przyznam że absolutnie sobie z tym nie radzę. nie ma mnie, są moje dwa kawałki, bardziej niż kiedykolwiek. w ogóle- mnie nie ma, tej starej. zmieniłam się strasznie. lepsza i gorsza jestem niż kiedykolwiek i głupsza i mądrzejsza.
i zmęczona.

(ah i- dziękuję za komentarze pod ostatnim. za każdą historię, zdanie, pogląd. skłamałabym mówiąc, że cokolwiek ułatwiły (chyba zwątpiłam że cokolwiek może pomóc), ale... dały jakiś pogląd na sprawę z innej perspektywy. a ta podobno jest najsłuszniejsza)

wegański, pieczarkowy pasztet z soczewicy
(podany z gruszką i rukolą)

jestem absolutną fanką pasztetów wegańskich. mnogość wariantów w jaki można je najpierw stworzyć a potem- podać... no na milion sposobów. przysięgam, że jeśli kiedykolwiek w życiu zaznam jeszcze czasu na to co ,,chcę" a nie tylko to co ,,muszę", to założę bloga poświęconemu przepisom tylko na wegańskie pasztety, a ja sama przejdę na pasztetową dietę. nie rozumiem tylko dlaczego z jego upieczeniem czekałam rok, skoro w tym czasie w mojej głowie powstało co najmniej tysiąc kombinacji (?).


2 szklanki zielonej soczewicy
500g pieczarek
2 spore białe cebule
2-3 ząbki czosnku
seler, kawałek nieco większy od pięści
2 łyżki siemienia lnianego- zmielonego
duża łyżka mąki ziemniaczanej
olej (nieoszczędnie)
2-3 ziarenka ziela angielskiego
2-3 listki ziela angielskiego

przyprawy: sos sojowy, kmin, gałka muszkatołowa, lubczyk, pieprz ziołowy, ziarenka kolendry i... woda z oliwek ;)


soczewicę ugotować wg informacji na opakowniu, ewentualnie nieco dłużej- powinna być miękka.
pieczarki, seler i cebulę zetrzeć na tarce i smażyć w 3, osobnych partiach- na oleju, do każdej wrzucając ziarenka i listki ziela (wysoka temperatura wyciągnie z nich cały aromat), które pod sam koniec wyrzucamy. do partii z cebulą dodajemy zmiażdżony czosnek. wszystkie składniki powinny być mocno wysmażone, dla uzyskania pełni smaku (szczególnie cebula!). w trakcie warto je też nieco posolić, żeby wyciągnąć z nich wodę.
 wszystkie składniki dokładnie (!) blendujemy i przyprawiamy do smaku, choć nie radziłabym pomijać żadnej z przypraw wymienionych powyżej. należy mieć na uwadze, że w trakcie pieczenia pasztet się ,,skondensuje", więc będzie nieco bardziej słony. woda z oliwek dodaje prze-fajnego posmaku, jednocześnie pozwala na kontrolowanie gęstości farszu (a prawdopodobnie będzie on potrzebować rozrzedzenia).
pieczemy w 180*C aż... będzie dobry ;) dużo zależy od kształtu formy. ja lubię mocno wypieczony, więc trzymałam go ok. 1,5h, ale 60min też powinno starczyć.


niedziela, 25 października 2015

znaki zapytania

od razu lojalnie ku przestrodze- notka nudna, długa i pewnie na zasadzie przelania myśli chaotycznych. także do tych, których studia nie bardzo interesują- możecie już obejrzeć zdjęcie i pominąć kaskadę liter poniżej ;)

...no i w sumie nie wiem od czego zacząć. po pierwsze moją 3-tygodniową nieobecność uznajcie za wystarczająco wymowną w kwestii ilości pracy. nie wracam na weekendy do domu (a przecież zmieniłam decyzję na ,,Gdańsk" właśnie po to, żeby mieć tę możliwość, hehe), podstawowe czynności pokroju jedzenie, sen czy prysznic schodzą na dalszy plan, a czas im poświęcony- ograniczany do minimum. od miesiąca uczę się po jakieś 18h dziennie. serio. ilość materiału jest tak niewyobrażalna, że nawet nie wiem jak to opisać (sądzę że w październiku przerobiłam go tyle, co przez rok liceum). co przyjemniejsze- na studiach uczysz się sam. na wykładach dowiesz się raczej-zbędnych-ciekawostek, na ćwiczeniach będziesz robić to, czego musiałeś nauczyć się wcześniej, sam (wejściówki!). sam zdobywasz materiały, selekcjonujesz informacje. a podręczniki niestety niewiele tłumaczą, a jedynie opisują. z całym przekonaniem stwierdzam- jest cholernie ciężko. nie wiem, czy to specyfika uczelni (podobno GUMed wiedzie prym w płaszczyźnie tyrania studentów), samego kierunku czy... po prostu mojej niekompetencji (bądźmy szczerzy- ja nie należę do wybitnych. to co umiem mam tylko wypracowane). brakuje mi doby, dopiero teraz wiem co oznacza to zdanie tak w 100% (choć podobno i tak sobie folguję- inni deklarują 3h snu na dobę).
zmęczenie jest nie do opisania. czasem mnie mroczy, ciągle kręci mi się w głowie, krew z nosa w zeszłym tygodniu była normą. budzik ustawiam 10min wcześniej, bo wiem że przez kolejne 15 nie będę w stanie podnieść się z łóżka (absolutnie dosłownie- przez psychiczny wysiłek nie mam siły fizycznie. to nie jest kwestia ,,daj pospać jeszcze 5minut").
i pewnie- to (prócz mojego braku zdolności nadprzyrodzonych) wynika z tego, że ja lubię umieć. lubię mieć świadomość, że wiem. to jest cholerna satysfakcja. i praca daje efekty- aktualnie mam najlepsze oceny w grupie (same 4,5 i 5; przy skali ocen 2-5), choć nie do końca pokrywa się to z faktyczną wiedzą- materiału jest tyle że mamy szanse jedynie wykuć coś ,,z dziś na jutro", napisać i... zabrać się za nowe tematy. nie ma mowy o utrwalaniu informacji. tylko wciąż zadaje sobie pytanie- czy warto.
to taka ohydna dychotomia, która nie daje mi funkcjonować. bo za nic nie jestem w stanie złapać równowagi (na żadnej z resztą płaszczyźnie- teraz to widzę). nie potrafię odpowiedzieć na pytanie- czy życie polega na tym, żeby piąć się ku górze, by pracować ciężko, ale mieć efekty, czy właśnie powinnam skłaniać się w stronę przeżycia go po swojemu (w końcu jest tylko jedno. z resztą czy medycyna jest moją drogą też nie wiem- bo zainteresowanie i satysfakcja to chyba nie wszystko). i na ile druga opcja jest utopijnym myśleniem nie do końca dojrzałej osoby, które później pokutowałabym.... gorszą pracą (i tu znów- co ważniejsze? komfort psychiczny czy ustabilizowanie). czy można odnieść sukces robiąc co się lubi? co jest jego wyznacznikiem? czy warto teraz tracić zdrowie, całe lata po to, żeby później móc mieć ,,godne życie"? czy to jest warte? ja tak cholernie nie wiem tego wszystkiego. ale brnę.
poważnie myślę nad dziekanką, żeby się uspokoić, poukładać, odpocząć, poduczyć. myślę nad tym, co zrobić jak nie zdam (wysoce prawdopodobne mimo średniej ocen będącej chlubą rodu, serio), gdzie pójść, CZY pójść. niech mi ktoś da odpowiedzi na te wszystkie znaki zapytania, których w istocie jest o wiele więcej, tylko ileż można pisać.


curry ze świeżymi śliwkami, pieczonymi kukurydzą i kalafiorem, szpinakiem i cieciorką na mleku kokosowym; nerkowce, chleb

ku schyłkowi jesieni, jeszcze w domu (tj- zdjęcie jest zwyczajnie stare). z pewnością dałabym więcej tego mleka kokosowego, gdyby nie to, że okazało się, że go już w zasadzie nie mam. także gdyby ktoś chciał się sugerować- dajcie więcej mleka ;)


niedziela, 4 października 2015

o pierwszym tygodniu studiów- po nim

...o ile mogę się wypowiadać jakkolwiek obiektywnie. a pewnie nie mogę ;)
tryb uczelniany jest chyba tak samo przerażający co fascynujący. z jednej strony zupełne ,,radź sobie sam" i ,,jesteś już dorosły", straszenie jak to tu ciężko nie jest i jak bardzo wiele z nas po prostu nie da rady (cóż no, nie wątpię). do domu wiozłam 10kg książek- do przerobienia jakieś 450 stron, w dwa dni. w tym tygodniu z samej anatomii przyswoiłam tyle materiału, ile przez semestr biologii w liceum. ...ale jestem w stanie wyłożyć wam wszystko na temat waszych kończyn górnych. w dwóch językach.
i to drugie oblicze:  poczucie tego, że ktoś chce cię czegoś nauczyć, że jesteś ważny (bo studia to już nie ,,element nieomal obowiązkowy" jak szkoła średnia), że ktoś jest w stanie zainwestować w ciebie duże pieniądze (uczelnia jest naprawdę nafaszerowana wszystkim, czego potrzeba)- jeśli odpowiednio (nie mylić z- odrobinę) się przyłożysz. świadomość, że uczą cię ludzie z rzeczywistą wiedzą, czego tak często mi brakowało wcześniej. że na zadane pytanie dostaniesz wyczerpującą odpowiedź (z której i tak nic nie zrozumiesz, ale to dlatego, że... materiał jest ci obcy), jak wnikliwe by nie było.
z rzeczy bardziej ,,o mnie"- życie w akademiku nader mi odpowiada. opuszczenie domu mimo wszystko dobrze mi robi, odcięcie się od wpływów rodziców jednak ma pozytywne aspekty (i wcale nie powinno to brzmieć źle! wydaje mi się że to w którymś momencie całkiem normalne). chyba nawet nie tęsknie za mocno ;). samopoczucie też na plus. może nie dlatego, że coś faktycznie się polepszyło, a bardziej- po prostu nie mam czasu myśleć. i niech to będzie wyjście- na jakiś czas przynajmniej.

gryczany krem z karmelizowanymi w kremie z kasztanów dzikimi jabłkami, suszonym jałowcem i migdałami

paradoksalnie im szybsze śniadania robię, tym później je zjadam. a to trochę sentymentalne, bo w misce kupionej na paryskim pchlim targu za grosze, a jabłka usmażone w tym słynnym ,,la creme de marrons", też z Francji przywiezionym.


niedziela, 27 września 2015

wybory dość świadome

tydzień bez snu (to przez stres) po telefonie z uczelni, że ,,mogę być na liście przyjętych" i tak podejmując decyzję w skrajnie ostatnim momencie- jestem jednak nie w Białymstoku, a na Gdańskim Uniwersytecie. absolutnie świadoma, że... nie zdam ;) co rok ta akurat uczelnia oblewa 1/3 roku, to nie wyjątek a reguła. nie mam szans się utrzymać, ale traktuję ten rok jako... rozpęd. czas na wbicie się w rytm studiów, na zapoznanie się z materiałem na tyle, na ile to możliwe, na usamodzielnienie. w czerwcu mnie wyrzucą a ja- wezmę udział w rekrutacji na inną uczelnię, mniej rygorystyczną.
i modlę się tylko, żeby ten stoicyzm i pogodzenie z faktem bycia na straconej pozycji mi nie minął. żebym nie starała się za wszelką cenę, tylko na miarę swoich (ograniczonych) możliwości. na rozpoczęciu nie było znanych ze wcześniejszych lat słów pokrzepienia- przywitali nas informacją, że ,,tu nie ma lekko", że pewnie wielu z nas odpadnie bądź samemu zrezygnuje i ogólnie... koniec zabawy ;)
w związku z powyższym częstotliwość postów z pewnością spadnie dość drastycznie. postaram się po prostu raz na jakiś czas dać znaki życia, zrelacjonować nieprzespane noce nad anatomią i... no, powiedzieć że wszystko ok 

gryczany dyniowy muffin z płatkami kukurydzianymi i masłem pistacjowym