no przyznam, że ja sama nie przypuszczałam że będę tu raz na pół roku.
w woli ścisłości- jestem tu często. nie codziennie, ale na bieżąco. mniej więcej. brakuje mi tylko niesłychanie tego najmniejszego kontaktu z odwiedzaczami spoza blogosfery, bo przecież to one stanowią większość i w dużej mierze tworzą to miejsce. za wszelkie ostatnie komentarze dziękuję i kajam się wobec braku odpowiedzi- nawet jeśli znajduję chwilę ,,między nauką na nauką" to moja głowa na ogół jest tak wyeksploatowana, że złożenie zdania bardziej złożonego (a takie przecież lubię najbardziej) jest wyzwaniem. więc sobie milczę. bo nie lubię rzucać słów tak sobie.
nie roszczę sobie takich komplementów, ale jeśli miałoby to zaspokoić czyjąś ewentualną ciekawość ,,jak sobie radzę" to... coraz lepiej. nie wiem, czy dobrze, ale w porównaniu ze stanem w jakim byłam (absolutnie jedynie psychicznie) w paździeniku-grudniu- niebo a ziemia.
podjęłam chyba największe wyzwanie w swoim życiu i... nie wiem czy żałuję. staram się nie odpowiadać na pytania (prócz tych na kolokwiach). bo zwyczajnie mi to nie wychodzi. i jest zbędne. moje myślenie zmieniło się tak diametralnie, że ciężko byłoby mi to tu streścić. nie jestem tym kim byłam i... to akurat chyba lubię. poznaję masę ludzi, choć nie mam czasu na spędzanie go z nimi. uwielbiam sposób relacji z nimi nawiązywanych. horyzonty, perspektywy, opinie i przekonania. te studia prócz WYkształcania (w wiedzę) na pewno kształcą (charakter).
Wegański pasztet BBQ
przechodząc do pewnie bardziej atrakcyjnej składowej postu- przepis.
bo wiecie, święta idą, pasztety się piecze, jajka maluje. 100% weganką raczej nie będę, wegańskim terrorystą tym bardziej. nie umniejsza to faktowi, że co roku okrutnie ubolewam nad ilością mięsa jakie przetacza się przez moją kuchnię na święta. tym razem zamiast sabotowania rodziny zaproponowałam układ- niech chociaż pasztety wyjdą spod mojej ręki. i się zgodzili. bo chyba te fasolowe powoli przebijają ,,tradycyjne" (tak się mówi). przepraszam mamo!
twór ten powstał już jakiś czas temu. przepis zapisany został w domu, a ja sama nie najlepiej wszystko pamiętam, ale postaram się oddać proporcje tak dobrze jak to możliwe.
puszka czerwonej fasoli
1/2 (90g) słoiczka koncentratu pomidorowego
1/2 szklanki puree z pieczonej dyni (ugotowana marchew też się nada)
kawałek pieczonego selera
sporej wielkości czerwona (!) cebula
2 ząbki czosnku
sowita łyżka masła orzechowego
coś słodkiego- syrop daktylowy, cukier, daktyle, melasa, suszone śliwki (!)
łyżka wędzonej papryki
1/2 łyżeczki chilli
1-2 łyżki octu winnego
odrobina dymu wędzarniczego*
sos sojowy wedle uznania
oregano
wszystkie składniki wystarczy zmiksować (cebulę wraz z czosnkiem uprzednio usmażyć, siemię lniane zmielić). piec... do suchego patyczka w 180*C, nie pamiętam ile. mea tulpa. smacznego!